Pomiędzy

 Drzewa znikają. Nie wiem gdzie, ale wiem kiedy.

Mniej więcej, pomiędzy mną a nimi, tzn.  kiedy raz jestem są, a później drugi raz jestem a ich nie ma. Wtedy właśnie znikają. W tym krótkim odstępie przestrzeni jaki dzieli mnie od nich, kiedy nie jestem. I zawsze pojawiam się zbyt daleko. 

Gdy drzewo już tylko było. Po byciu drzewa zostaje zawieszona w powietrzu pomarańczowa kulka; niczym pocisk otoczony tym, co przed chwilą kłębiło się wokół niego, zanim wyrwał to coś i zabrał, zostawiając gdzieś za sobą bezwładnie opadającą, dziurawą zasłonę. Igła bez nitki.

Pustka. Kiedy drzewo znika robi się wokół. Stoję tak i patrzę licząc, że jakoś tę pustkę wypełnię, choć na moment. Sobą. Jednak za każdym razem ponoszę porażkę, gdyż jestem zbyt ruchomy, jak na to, co miałem zastąpić. Znowu mnie nie ma a kolejne znika. 

Zawsze. Dzieje się tak. A może nie widzę, bo moje bycie jest zbyt tymczasowe. Nie widzę tych, które w miejscu tamtych już są. Dopiero za jakiś czas (jaki?!) pojawiam się w pół drogi między tymi, które już tylko były a tymi, które jeszcze są, i nie zostaję na tyle długo, by nie zniknęły.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Stara miłość

Taniec Słońca