W pogoni za znikającym światłem
Szybka droga (dosłownie ekspresówka) Lublin - Smardzewice... No, ok. Może nie docelowo tam prowadzi, ale przez pewien odcinek z pewnością w tamtym kierunku.
Mimo, iż nie przypuszczałem, że będę miał okazję do fotografowania, zabrałem ze sobą wysłużonego D700 z moim ulubionym manualnym obiektywem 50mm (ulubiony, bo uczy pokory, kiedy się zapominam). Staram się wyrobić w sobie nawyk zabierania aparatu wszędzie, żebym później nie musiał sobie robić wyrzutów. A wiedziałem, że będzie światło...
Pośpiech z reguły nie jest dobrym suflerem. Tym razem jednak to on sprawił, że wyjechałem kilka minut przed planowanym przeze mnie czasem (tak, tym razem miałem plan, a dzięki temu, że go miałem, mogłem go nie zrealizować... ma to sens, nie?), bo "a nuż jednak trafi się traf?".
Widzę, ja widzę!
Gra nerwów. Tak w skrócie mogę określić niektóre reakcje na mój styl jazdy, gdy widzę zbyt dużo zachwycających zjawisk wokół ("patrz gdzie jedziesz!", "mógłbyś patrzeć na drogę?", "kontrolujesz samochód?" , "skup się na prowadzeniu" - to tylko niektóre z często przeze mnie słyszanych uwag i pytań). Głowa lata mi jak u krętogłowa: w lewo, w prawo, w przód, na boki. Chłonę to i wyobrażam sobie, że gdzieś w tym wszystkim jestem ja - idący polną drogą, stojący między drzewami... Później "pstryk!", koniec światła. Jadę dalej, jak śpiewał Tomasz Szwed, choć Polak.
Tego nie zaplanowałem.
Miałem jechać starą trasą, którą dziesiątki razy przemierzałem w dzieciństwie podróżując do dziadków na wieś (z wyjątkiem odcinka S17 do zjazdu na Radom): Lublin - Puławy - Zwoleń - Radom - Przysucha - Opoczno. Tyle, że tuż po opuszczeniu miasta, na wysokości Jastkowa mój zachwyt krajobrazem zalanym światłem zachodzącego słońca był tak przeogromny, że nie dyskutując z własnym hipersuperargumentem "następnym razem" zjechałem z eski i zatrzymałem się na drodze pośród pól. Przez moment żałowałem, że nie zabrałem statywu, nowego aparatu i obiektywu z automatyką... Szybko jednak uciszyłem głowę i poszukałem punktu, z którego roztaczał się najlepszy widok na pobliskie pola (z tego też miejsca chciałbym przeprosić gospodarza, którego pole nawiedziłem. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że starałem się omijać wschodzące kłosy wdreptując w ślady opon ciągnika. No i oczywiście, nie z tamtego miejsca przepraszam, tylko z tego, gdzie piszę te słowa. O to mi chodziło... Nie ma mnie już na tym polu, proszę pana... Następnym razem, również przeproszę pana po fakcie. Nobody knows kiedy się tam pojawię, więc proszę nie czekać. Jestem jak cień, pojawiam się znikąd i tak samo znikam gdzieś...).
Początek jest trudny.
Na szczęście nie trwa długo i nie pamiętam go zupełnie. Stoję na polu, zdając sobie sprawę, że światło już niknie, zaś cienie nieubłaganie suną wzwyż. Krótki czas sprawia, że nie zastanawiam się nad tym czy jestem ustawiony idealnie; czy to łyse, jasne drzewo jest perfekcyjnie umiejscowione (pewnie nie). Robię kilka ujęć i dopiero zmieniam ustawienia aparatu i swoje ustawienie, które z trybu default przełączyłem na active searching... Parę metrów w lewo, parę w prawo, sus do przodu, odchylenie w tył. Kilka kolejnych ujęć i słoneczne światło bezpowrotnie (do kolejnego razu) zniknęło ustępując postępującemu nieubłaganie mrokowi.
Ruszam w drogę!
Nie zajechałem daleko, bo na wysokości zjazdu na Kurów jeszcze postanowiłem przez moment powalczyć. Miejsce broniło się zawzięcie. Zaatakował mnie strzyżak, po nogawce skradał się kleszcz. Jednak uparcie biegałem po polu łapiąc ostatnie blaski rozpościerające się na drzewach i chmurach. Dopiero, gdy niebo zaczynało szarzeć poddałem się i wsiadłem do samochodu, by już bez żadnych ekscesów dotrzeć do celu.
Komentarze