01 lutego 2010

Na śmierć i mnie!

Ognisko. Już dogasające, ale czuć jeszcze było ciepło bijące z popiołu i dymiących polan. Skoro było w takim stanie o godz. 7.30 rano, a nie widać było śladów celowego gaszenia, to zapewne ktoś sobie urządził nocną posiadówę w lesie. Przez chwilę poczułem się zagubiony, straciłem orientację, jednak niezawodna w takich wypadkach Kira przywróciła mnie do porządku w momencie, gdy wygrzebała ze śniegu jakieś mięsne resztki nocnej imprezy. Oddaliliśmy się szybko i wstąpiliśmy na ścieżkę wydeptaną w śniegu.

Gdy później zastanawiałem się dlaczego właściwie nie usiadłem przy tym ogniu, pomimo tego, iż od dłuższego czasu marzy mi się ognisko w lesie, doszedłem do wniosku, że ono było dla mnie, ale nie było moje. Ja miałem je znaleźć, zaś ono miało mi wskazać drogę, a nie zatrzymywać.

Ścieżka wiodła przez las, który znam od dwudziestu kilku lat. Dokoła głęboki śnieg, więc zboczyć z niej nie mogłem. Prowadziła mnie przed siebie i w siebie. Wróciłem pamięcią do czasów, gdy Stary Gaj był tajemniczym, nieznanym i dzikim lasem, a sam dojazd do niego ze Starówki zajmował chyba z godzinę. Bez mapy i kompasu ciężko się było po nim poruszać. Dziś, jeśli ma jakiekolwiek tajemnice, to są tak głęboko skryte, że nic o nich nie wiem. Czasem przebiegnie sarna, czasem o świcie wyjdzie dzik. Czasem uda się nie spotkać człowieka (Diogenes byłby niepocieszony). Otoczony ze wszystkich stron, ścinany urzędniczą gilotyną za przestępstwo - rośnie tam, gdzie rozrasta się miasto. Konwalie podrzynają mu targowe handlarki.
Oswojony. Daje znaki.

Kira cały czas przystawała na ścieżce z niepokojem oglądając się wstecz, jakby bała się tego, co zostało za nią. Cały czas przystawałem na ścieżce oglądając się wstecz, szukałem tego, co zostało za mną.

Kiedyś szedłem tą ścieżką. Byłem tropiącym zwierzynę Indianinem, wojownikiem poszukującym przeciwnika, duchem lasu przemykającym przez siebie. Byłem harcerzem Szarych Szeregów ukrywającym się przed nazistami. BYŁEM NIMI!

Byłem tymi wszystkimi ludźmi i zjawiskami do czasu, gdy umysł nie wskoczył na właściwe tory dając mi do zrozumienia, że to infantylizm. Zacząłem myśleć normalnie, racjonalnie i po ludzku. Światy, które kiedyś stworzyłem, historie, które snułem między jawą i snem - to wszystko okazało się takie puste, że siłą rzeczy musiało się poddać zwykłemu ludzkiemu doświadczeniu życia pośród ludzi. Testem prawdziwości była użyteczność. Było minęło.

Jestem człowiekiem. Nic co ludzkie nie jest mi obce. To co było, było nieludzkie. Jest mi obce.

W którym momencie MOJEGO życia zacząłem myśleć, że to nieludzkie? Nie było żadnego przełomu, nic z owych Bum! Tadada! Sruuu! Nie było nagłego oświecenia. To przyszło powoli, wpełzło do głowy i rozłożyło się tam wygodnie pośród sporadycznych pofałdowań. Wtopiło w środowisko. Wkameleoniło.

Kiedy zszedłem z tej ścieżki? Kiedy ją zgubiłem w poplątanych chaszczach codzienności? Kiedy zacząłem się przejmować? Kiedy pierwszy raz poczułem się nieswojo, gdy ktoś zapytał:

-Dalej interesujesz się Indianami?


?

Prosta odpowiedź "tak" już wtedy nie przeszła przez gardło - No wiesz, jasne: kultura, religia, historia. Nie żebym biegał po lesie z łukiem...

Dałem ciała. Sam, na własne życzenie wcisnąłem się w ten kanał. Umysł wstąpił w szereg i przybrał szarą barwę. Zepchnął to, co mnie stanowiło, na dno, gdzieś głęboko w domenę zakurzonej pamięci. Stary, raz-na-jakiś-czas przeglądany album z pożółkłymi zdjęciami twarzy, których imion już się nie pamięta. Zastąpił mnie protezą mnie. Ugładzoną, dostosowaną, dobraną na miarę.

Nie do końca. To było wczoraj (niedziela), a dziś (poniedziałek) wyszedłem wieczorem z psem. Zobaczyłem ptaka, który ledwo, ledwo unosił się nad śniegiem. Przestraszyłem się, że Kira zobaczy biedaka i zaraz go dopadnie, więc odwracałem jej uwagę jak mogłem. Jednak po drugiej stronie placyku szedł inny właściciel ze swoim psem. Przystanął, gdy ptak usiadł na śniegu, po czym powoli ruszył w jego stronę. Ptak poderwał się i wtedy dopiero dostrzegłem, że to nie jest ranny ptak z uszkodzonym skrzydłem, lecz drapieżnik, który niósł w szponach, jakiegoś innego ptaka. Poderwał się zostawiając zdobycz. Tamten człowiek zbliżył się do martwego ptaka, kopnął go i odszedł. Wkurzył mnie tym zachowaniem, ponieważ miałem nadzieję, że jeszcze zobaczę drapieżnika. Na szczęście ten, widocznie przywykł do życia w mieście i wrócił (całą sytuację obserwował z pobliskich drzew lub dachu bloku), zatoczył kilka kółek tuż nad ziemią i zabrał zdobycz, po której na śniegu zostało tylko trochę puchu i plama krwi.

Zrobiło mi się dziko. Gosia powiedziała, że to z pewnością było dla mnie. Tylko, jak?!

4 komentarze:

Agnieszka Zięba pisze...

widocznie jest w tobie coś z indianina :)

Tomek "szamanick" Torój pisze...

broda :D

Kopacz pisze...

Cały wyraz twarzy. Od razu wódz stada ;)

Tomek "szamanick" Torój pisze...

Dobrze Kopaczu, że nie bydła :P :)