27 marca 2008

Sztukaniesztuka

Czasem odnoszę wrażenie, że jestem ślepcem, że zdjęcia, które wychodzą spod mojej ręki, są działaniem po omacku (bez udziału umysłu, a nawet oczu). Na traf. Bez przemyślenia. Tak, one się trafiają. Dlatego ciężko mi się do nich przyznać. Nie przyznaję się do własnych wytworów, bo zwyczajnie jest mi wstyd.

"Oto zdjęcie wykonane przez ślepca!" Nie mam planu, projektu. Mam aparat i strzelam! Zamysł powstaje w danym (TYM WŁAŚNIE, dziejącym się) momencie lub tuż po nim. Bardzo rzadko na długo przed. I to jest problem. Ktoś tu psu pogrzebał...

Pewnie dlatego, nie widzę w tych zdjęciach nic. I nic nie jest na nich uwiecznione. Uwiecznia się to, co warto; coś mojego, coś co przemówiło do mnie, z czym nawiązałem kontakt, wszedłem w dialog; czego jestem częścią i co mnie współtworzy. A jeśli współtworzy mnie przypadek, wtedy mało jest sensu we wszystkim co robię. Nic nie da się przewidzieć. Nic stworzyć, a jedynie powołać na moment. A przecież fotografia nie jest sztuką momentalną!. Uchwycić moment to jednak co innego niż zrobić zdjęcie, o którym przez moment się pamięta (zazwyczaj nierozerwalnie związany z momentem patrzenia na).

Fotografia to m. in. sztuka przewidywania i stwarzania. I nie chodzi mi o sam efekt końcowy. W każdym razie nie tylko. Miałem raczej na myśli stwarzanie okoliczności, zrębu, zamysłu. Nie w znaczeniu nowa rzeczywistość, a raczej jakiś wycinek i interpretacja danej rzeczywistości.

Tworzyć znaczy wiedzieć i rozumieć oraz widzieć i rozumieć. Reszta jest dodatkiem. Oczywiście powstają doskonałe zdjęcia, ot tak - przypadkowo. Ale trudno w takim przypadku mówić o Sztuce. Chyba, że o sztuce przypadku.

Zabawne jest to, że mam plany, zarysy projektów. Coś mi się po głowie szwenda, ale nigdy nic nie zrealizowałem od początku do końca. A nawet od-do początku. Wszystkie zdjęcia, które do tej pory wyszły spod mojej ręki, były dzieckiem chwili i przypadku. No, prawie wszystkie.

Ale to się czuje. W trakcie robienia, po zrobieniu, w czasie oglądania. Nie porusza. Czasem słyszę: o, to dobre!, ale ja tego nie czuję. Czuję, że zbyt lekko - pstryk i jest! O, tutaj czuję jakiś brak. Brak tajemniczego TegoCzegoś.

Pewnie jest w tym trochę urażonej dumy, szczypta zawodu i ogrom marzenia, żeby być jednak naprawdę dobrym.

Oburzam się, gdy słyszę: słabe. Mimo iż wiem, że to słabe. A może właśnie dlatego, że wiem? Powiedzcie mi coś czego nie wiem: Dlaczego słabe? Co zrobić, by było dobre? Gdzie popełniam błędy? Poza oczywistym brakiem zamysłu?

Nie widzę z wyprzedzeniem, nie odnajduję inspiracji w tym, czego jeszcze nie ma lub jest gdzieś obok, ale potrzeba na to spojrzeć kreatywnie.

Jak w takiej sytuacji nauczyć się dostrzegać TO COŚ, zanim stanie się tak oczywiste, że wręcz banalne?

Ktoś pogrzebał tupsa. I ja tego tupsa odkopać muszę własnoręcznie, własnoocznie i własnomyślnie!

17 marca 2008

Erin go Brach!



***

ty w dorosłej głowie
pozostawiłaś nutę szaleństwa
z dziecięcych marzeń

i wiarę głęboką,
że one są najrealniejsze,
że mocą ich jest
samo pojawienie się w myśli

i ta pewność,
że gdy rzucę kamieniem
rozstąpią się skały

gdy krzyknę odpowie mi
mój własny głos
powracający z drugiej strony świata

gdy radość mnie wypełni
rozprysnę się milionem
szmaragdowych kropel rosy

Irlandio


Sláinte!

07 marca 2008

Tomasz


Aramejski bliźniak. Mówi mi to niewiele. I niewiele znaczy. Nie mam blizny. Nie byłem obrzezany. A zatem na pewno nie jestem bliźni.

Jest też drugie dno... Lub szczyt: podwójny. To daje do myślenia...

06 marca 2008

The Mushrooms of Language

To tytuł artykułu Henry'ego Munna. Po polsku byłoby trochę niezręcznie. W oryginale to nawet całkiem magicznie brzmi. Artykuł dotyczy grzybów spożywanych podczas rytuałów szamańskich u Indian Mazateków.

Według nich, w trakcie obrzędów szaman obdarowany zostaje przez grzyby umiejętnością przemawiania. Posiadają one moc ubogacania języka. Dzięki nim wyrażone może być to, co nie jest wyrażalne. Powstają słowa i nazwy dla zjawisk, które nie mają nazw.

Piękna sprawa - móc wyrazić to, co niewyrażalne! Jakże często brakuje słów.

Ostatnio szedłem ulicą, gdy samochodów i przechodniów prawie nie było widać ani słychać. Mokro od deszczu i śniegu. I mrugające pomarańcze na skrzyżowaniach. Jeden z niewielu momentów, gdy naprawdę lubię miasto. Nie mam dla tego momentu nazwy. Krótkiej, prostej, dosadnej.

Mazateccy szamani to gaduły. Nawijają w transie przez kilka godzin (nawet osiem) bez przerwy. Na końcu zdania dodają "mówi". Bo słowa, choć są wypowiadane przez samego szamana, wyrażają to, co mają do przekazania grzyby za jego pośrednictwem. Szaman staje się Człowiekiem Języka.

W takim stanie trudno jest zaniemówić z wrażenia, co zwykłym śmiertelnikom zdarza się dość często.