15 listopada 2011

Myszołów

Jeżdżenie samochodem, prócz wielu zalet, ma jedną poważną wadę. Nigdy w życiu  nie widziałem tylu martwych zwierząt. Widok często przypomina najbardziej szalone pomysły najbardziej zboczonego scenarzysty od horrorów.

Jednak te widoki czasem uciekają gdzieś na tyły świadomości. Szczególnie w momentach, gdy widzisz śledzące twój samochód oczy stojącego na poboczu lisa czy jelenia. Tym stworzeniom na razie się udało i oby tak zostało.

Uwielbiam Lasy Janowskie. Mam do nich sentyment jeszcze z czasów zawiszackich. Pamiętam obozy w Łążku Zaklikowskim - tego nie da się zapomnieć (pierwszy obóz w 1987!). W niedzielę wracaliśmy z Jasła i byliśmy akurat na szosie wiodącej przez las. W pewnym momencie tuż obok samochodu, który nas poprzedzał na poboczu coś się zakotłowało. Tuż nad jego dachem wyleciał z lasu drapieżnik (na pierwszy rzut niewprawnego oka - myszołów, ale prawdopodobnie się mylę). Przeleciał może ze trzy metry przed naszym samochodem i wylądował na szczycie niewysokiej sosny po drugiej stronie jezdni. Pod jego ciężarem całe drzewko aż się wygięło!

Gorączkowe próby dojścia co to za ptaszydło spełzły na niczym, więc pozostałem przy wersji oryginalnej - myszołów. Żałowałem tylko, że

a) aparat miałem schowany w bagażniku, a nie pod ręką
b) i tak założony był zbyt krótki obiektyw (24-70)
c) za nami jechało kilka samochodów, więc ostre hamowanie mogło dla nas oznaczać niezbyt miłe   zakończenie podróży

Wniosek:
a) trzeba mieć aparat zawsze pod ręką (wiem to, a jednak zbyt często popełniam ten sam błąd w podróży)
b) trzeba jeździć szybciej, żeby nikogo nie było za i przed nami, bo czuję presję by się nie zatrzymywać :)))