Ale po co?
Prawie zawsze da się "wykminić" jakiś kadr. Ok, nie musi to być od razu dzieło sztuki (nie od razu...). Sekret w tym, żeby trochę się chciało, kiedy bardzo się nie chce.
Czasem widać wtedy więcej tego, czego nie ma i o czym powinniśmy milczeć, lecz nikt nam nie zabrania tego pokazać. Oczy współpracują na trochę innym poziomie z umysłem chyba. Czasem w ogóle nie współpracują. Co więcej, zdarza się, że ze sobą oczy też nie chcą współpracować. Trzeba wtedy szukać połączeń między dłonią trzymającą aparat a umysłem. Emocje bywają dla mnie zbyt skomplikowane, szczególnie te wtórne; zresztą one zazwyczaj gadają jedno: "Ale po co? Ale jak? Weź przestań. Orientuj się! Ludzie się gapią!". A ja przecież nie lubię, gdy ktoś się gapi*...Zdjęcia, które nie wywołują emocji są podobno mało przekonujące, czy wręcz nieatrakcyjne dla widza. Nie zatrzymują go, nie nęcą, nie zniewalają. Co najwyżej stanowią nic nie znaczący przerywnik (choć wyrażenia znaczący-nie znaczący to już raczej domena umysłu...). Owszem, są tacy artyści, którzy swoimi obrazami pobudzają intelekt odbiorcy (przynajmniej takie jest założenie), ale to inna liga. Generalnie zdjęcie raczej przekazuje/wywołuje emocje, niż o czymś mówi.
Podobno samo w sobie nie opowiada historii (w znaczeniu storytellingu, snucia opowieści). Nie ma takiej mocy. Spotkałem się niedawno z taką opinią. Dotyczyła konkretnie fotografii krajobrazowej, myślę jednak, że dotyczy to każdego rodzaju fotografii. Podobnie jak innych dziedzin sztuki. Z jedną tylko mało znaczącą uwagą: to zależy. Zdjęcie nie opowiada, kiedy nie ma odbiorcy. Bo wypowiadać coś/pokazywać - to jedno, ale ważniejsze czy jest ktoś, do kogo ta historia ma dotrzeć? Co znowu rodzi pytanie, czy rzeczywiście chodzi tu o zwykły odbiór? Czy historia nie powstaje dopiero wtedy, gdy połączą się te dwie siły i wspólnie wytworzą jakieś znaczenie? Jaki jest sens istnienia opowiadacza i jego historii, jeśli nie byłoby nikogo, kto mógłby ją usłyszeć?
____________________
Żar leje się z nieba. Ulica faluje w rozgrzanym do białości powietrzu. W takim momencie nie czuję żadnych emocji, nie słyszę własnych myśli. Wokół fetor, jakby w którymś z mijanych, przeszklonych, nowoczesnych biurowców wybiło szambo. Gdybym miał więcej energii bez zastanowienia zmarnotrawiłbym ją na stworzenie jakiegoś kiepskiego dowcipu, ale w obecnych okolicznościach oszczędzam każdy impuls przeczołgujący się leniwie pomiędzy synapsami. Na szczęście aparat trzymam w ręku - nie chciało mi się go chować do plecaka po wizycie w klimatyzowanym muzeum. Automatycznie podnoszę go do góry i robię zdjęcia. To zbawienna czynność, która sprawia, że na kilka chwil upał przestaje dokuczać a doznania węchowe nikną.
Patrzę w dół, choć głowę zadzieram do góry. Rzeczywistość mnie oszukuje, czy ja oszukuję rzeczywistość? Wolę tę drugą wersję historii, choć bardziej prawdopodobna jest ta pierwsza. Falujący potomkowie Midasa taplają się w złocie. Król byłby zachwycony. Chciałoby się trochę tego złota schować do kieszeni. To by ułatwiło wiele spraw. Jednak znam historię Kojota. Nie skoczę do wody polując na złudzenie. Oblizuję się łakomie i pozostaję przy podglądaniu.
Złoty jaszczur przepełza niemal niezauważony, czyli jednak zaglądam do niższego świata! Jak to wytłumaczyć logicznie, skoro jednocześnie zaglądam w okna niebiańskich błękitów? Wytłumaczenie może być tylko jedno. Jestem pomiędzy. Na progu. Jestem zawiasem tych drzwi, które prowadzą tu i tam, tam i tu (wszędzie i nigdzie). Drzwi, których nie ma, choć ich istnieniu trudno zaprzeczyć.
Wracam na ziemię (czy to przypadek, że znajduje się między światem niższym i wyższym?!), gdy słyszę "tato, mamy zielone, chodź już!". Czy to przypadek, że z niebiesko-złotych zaświatów wyrwało mnie akurat zielone światło?
___________
*...
Komentarze